Pamięci Jacka Janca, 1965-2020
Na dworcu
autobusowym w Twardoszynie, w letnie popołudnie czekałem z plecakiem na autobus
do Zuberca. Stamtąd chciałem wyruszyć na wędrówkę grzbietem Tatr Zachodnich,
od Przełęczy Huciańskiej. Było to około roku 1995. Jacek wiedziałby dokładnie.
Miał fenomenalną pamięć. Razem ze mną czekał drobny rówieśnik, również z
plecakiem i instynktownie pomyślałem, że jest z Polski. Zagadałem, i okazało
się, że mam rację. Był z Warszawy, i też wybierał się do Zuberca z podobnym
planem. Na imię miał Jacek. Kolejne dwa dni wędrowaliśmy przez piękne
tatrzańskie szlaki w stronę Rohaczy i Wołowca. Okazało się, że jest przemiłym
człowiekiem, rozmownym, pełnym wiedzy o górach i nie tylko, a tempo, w jakim
szliśmy, odpowiadało nam obu. Jeszcze nie wiedzieliśmy, że tak właśnie
rozpoczęła się nasza przyjaźń, owocująca we wspólne wędrówki, wspinaczki,
mające trwać przez ćwierć wieku.
Gdy w
bezśnieżną zimę 2020 r., 22 stycznia zadzwoniła do mnie Mama Jacka, że Jacek jest
w ciężkim stanie w szpitalu, zdałem sobie sprawę z powagi sytuacji. Następnego
dnia otrzymałem smutną wiadomość od brata Jacka, Waldka oraz od naszego
wspólnego kolegi, przyjaciela Jacka Marcina. Już nie powędrujemy razem
ścieżkami wśród górskich łąk, nie powspinamy się na skalne wierzchołki, nie
pogadamy wieczorem przy namiocie. Gdy odchodzi człowiek młody, a za takiego
przekornie uważam Jacka i siebie, prawie rówieśnika, mimo minionej
pięćdziesiątki, pełen planów i zamierzeń, odnoszę wrażenie wielkiej
niesprawiedliwości, zaś odejście prawdziwego Przyjaciela, a takim był dla mnie
ś.p. Jacek pozostawia w sercu wyrwę, której nic nie załata. Jacek był dzielnym
mężczyzną, mimo częstych kłopotów ze zdrowiem radził sobie z trudami wędrówek
doskonale. Jednak gdy w 2019 roku prześladowały go kolejne słabości, będące
wynikiem utajonej, wyniszczającej go choroby, połączone z hospitalizacjami, nie
mógł wrócić tamtego lata w swoje ulubione góry, choćby do Żdziaru, gdzie od lat
lubił spędzać kawałki lata. Życzyliśmy sobie, by w 2020r. znów powędrować,
choćby po niskich górach, a przede wszystkim posiedzieć razem , porozmawiać.
Mogliśmy rozmawiać godzinami. I na wiele tematów. Tak się jednak nie stało.
Pamiętam
nasz ostatni górski wyjazd, na przełomie lipca i sierpnia 2018 r. Okoliczności
były szczególne. Drugiego lipca z wielkim smutkiem pochowałem moją kochaną
Żonę, Danutę, która przegrała po ponad dwóch latach trudną walkę z chorobą.
Również wędrowała ze mną po górach, a jej górskim rekordem był zdobyty w 2012
r. irański szczyt Sabalan. Na jej pogrzeb przyjechał z Warszawy Jacek wraz z
przyjacielem, Marcinem Gąbką. Trochę później Jacek zaproponował mi wyjazd na
kilka dni w słowackie Bukowskie Wierchy i nasze Bieszczady. Ten wyjazd bardzo pomógł
mi w otrząśnięciu się z traumy po śmierci kochanej osoby. Obecność Jacka, jego
kultura i delikatność pozwoliły spokojnie porozmawiać o tak ważnych sprawach
jak przemijanie. Chodziliśmy powoli po beskidzkich szlakach wokół Novej
Sedlicy, Ulicza, na pasmo graniczne Bieszczad, a także do jeziorek
Duszatyńskich. Powoli świat nabierał jaśniejszych kolorów. Dzięki Jackowi i
tamtemu, jak miało się niestety okazać , ostatniemu wspólnemu wyjazdowi.
Jacek był
wyjątkowym człowiekiem. Był bardzo skromny, cichy, a jednocześnie przy
bliższym poznaniu zaskakiwał ogromną wiedzą i umiejętnościami jej
przekazywania. Jeśli chodzi o tematykę górską, był chodzącą encyklopedią. Znał
doskonale- z autopsji, przecież posiadał Dużą Złotą odznakę GOT- geografię gór
Polski, a także wszelkich obszarów górskich na świecie. Znał świetnie historie
taternictwa, alpinizmu, przeczytał całą klasykę polskiej literatury gór. Miał w
pamięci układ pasm górskich, nazwy szczytów, ich wysokości. Jednak wiedza i
zainteresowania Jacka nie ograniczały się tylko do gór, zaskakiwał mnie
szeroką znajomością historii powszechnej, świetnie znał i lubiał historię II
wojny światowej. Ciekawiły go wydarzenia polityczne, analizował je i chętnie
rozmawialiśmy na tematy polityki, tak tej z czasów historycznych, jaki tej
dziejącej się na naszych oczach. Wracając do Jackowego góroznawstwa przytoczę
anegdotę. Gdy kilka lat temu napisałem esej „Polska literatura górska” ,
przygotowując go do publikacji, przesłałem tę pracę Jackowi do wglądu i oceny. Owszem,
spodobała mu się , ale w odpowiedzi przesłał mi swoistą erratę. Poprawił w niej
całe morze błędów i pominięć , na jakie cierpiał mój artykuł…. Zdałem sobie
sprawę z niedoskonałości i odpisałem, że powinienem był się z nim konsultować
w trakcie pisania pracy, a najlepiej jakby była ona przez niego
współredagowana. Zdecydowanie byłby lepszym jej autorem, przy jego ogromnej
wiedzy w tym temacie.
Jednak nie
tylko wiedza i umiejętności tworzą człowieka. Najważniejsza jest jego
osobowość, serce. Jacek był ogromnie serdecznym i wrażliwym człowiekiem.
Potrafił pocieszyć w ciężkich chwilach, był także bardzo koleżeński.
Ucieleśniał ten dawny, tradycyjny zakorzeniony w naszej literaturze człowieka
gór, turysty, taternika. Był również serdecznym bratem i synem. Opiekował się
swoją Mamą, Pania Zofią Janc, która duchem współuczestniczyła we wszystkich
jego górskich wyprawach i osiągnięciach. Rozumiała Jacka, gdyż sama podzielała
zainteresowania turystyką górską i zaszczepiła tę pasję synowi. Jacek dzwonił
do Mamy, nie patrząc na koszty, z każdego etapu naszych wspinaczek i wędrówek,
informował ją o sytuacji, a Mama pomagała mu śledząc i przekazując prognozy
pogody. Ich relacje były wyjątkowo bliskie, bardzo się kochali, mieszkali
zawsze razem i ogromnie współczuje Pani Zofii tak niewyobrażalnej straty.
Jacek bardzo przejmował się zdrowiem swoich najbliższych, wiedząc, że jest to
najcenniejsze, co posiadamy. Wielki żal, że zdrowie nie pozwoliło mu dożyć
złotej jesieni życia. Pozostał młody na zawsze.
Wróćmy jednak do
gór. Przez dwadzieścia pięć lat, prawie co roku przemierzaliśmy z Jackiem
szlaki , percie i wchodziliśmy na różne przełęcze i szczyty. Nie sposób byłoby
je wszystkie wymienić, choć Jacek może pamiętałby je wszystkie. Potrafił
pamiętać nawet takie szczegóły, jak czasy przejścia i pogodę, która nam
towarzyszyła… Był w tym niesamowity. Mieliśmy również wiele planów, niestety,
zabrakło czasu na ich realizację. Planowaliśmy wejścia na najwyższe szczyty
Europy, choć czuliśmy ,że szwajcarski Dufourspitze jest nieco powyżej naszych
możliwości. Niebawem w maju ruszyliśmy na Ukrainę. Z namiotem przeszliśmy w
kilka dni cały grzbiet Czarnohory wraz z najwyższym szczytem Ukrainy , Howerlą.
Pamietam nocleg w pasterskiej chacie, pod namiotem, nad jez.Mariczejka , długie
połoniny Czarnohory i długie nasze z Jackiem rozmowy przy ognisku lub przy…
ogniu maszynki gazowej. Pierwszym wspólnym wyjazdem alpejskim był wyjazd do
Austrii w Wysokie Taury. Obozując na kempingu w Hinterbichlu w dolinie
Virgental wchodziliśmy dwudniowo na ciekawe trzytysięczniki w okolicy.
„Zaliczyliśmy” w Grupie Venedigera m.in. Weisspitze 3300 m., w śniegach, co
przypłaciłem dwudniową ślepotą śnieżną , ucząć się boleśnie , by nie ściągać
okularów przy fotografowaniu, Rauhkopf 2986 m. i Saulkopf 3209 m. oraz
najwyższy szczyt grupy Lasorlinga- Lasorling 3098 m. Wróciliśmy tam jeszcze
dwa razy, tym razem na najwyższe szczyty Austrii. Sam Grossvenediger, 3666 m.,
drugi co do wysokości szczyt w Wysokich Taurach a czwarty w Austrii zdobyliśmy
pod koniec lat 90-tych, w trakcie jednej z najbardziej udanych wypraw,
owocującej trzema pięknymi szczytami, kulminacjami grup górskich. Wprawdzie na
Grossvenedigerze warunki były dość dziwne, ulewny deszcz na 3600 m w Alpach
rzadko się przecież zdarza, a z wierzchołka nic nie było widać, za to dalej już
pogoda dopisała. Przemieściliśmy się w słoweńskie Alpy Julijskie, gdzie po
rozgrzewce na ferracie na Małej Mojstrowce 2322 m. weszliśmy na kultowy pik
Słowenii, a także całej byłej Jugosławii, Triglav, 2864 m. drogą normalną przez
Kredaricę i Mały Triglav. Widoki i pogoda były wspaniałe, nie odstępowały nas
one również w dalszej części wyjazdu, w Dolomitach. Głównym naszym celem w
Dolomitach była oczywi ście Marmolada, z którą miałem osobiście na pieńku, z
powodu jesienno-zimowego wycofu przed kilku laty. Przed marmoladą weszliśmy na
Cima Ombretta 3011 m, a w siarczystej burzy nocowaliśmy w biwaku na Passo
Ombretolla. Stamtąd weszliśmy i zeszliśmy ferratą od przełęczy na summit
Dolomitów, Marmoladę 3343 m. Na deser zaś mieliśmy dwa kolejne wejścia na
piękną Civettę, oglądając z wierzchołka tak zachód, jak i wschód słońca. Piękna
góra, wspaniałe widoki i serdeczny przyjaciel. Czego więcej chcieć? Był to
piękny wyjazd zakończony kąpielą w Adriatyku na Istrii. Austria przyciągała
nas, i jeszcze dwea razy byliśmy w Alpach. Wyjazd w Alpy Zillertalskie , mimo
deszczowej pogody zakończył się sukcesem. Po wejściu na jeden z gł.szczytów po
stronie austriackiej (jak mogłem zapomnieć nazwy ?!) weszliśmy od strony
włoskiej na Gran Pilastro/ Hochpfeiller,3509 m., najwyższy szczyt
Zillertalskich. Niebawem, w kolejnym sezonie wybraliśmy się na najwyższy szczyt
Austrii, Grossglockner 3798m. Po rozgrzewce i wejściu na Grosser Muntanitz 3232
m. ruszyliśmy przez Studlhutte do schroniska Erzherzog Johann pod kopułą
szczytową Grossglocknera. Jesienna pogoda stała się zimową i w grubej warstwie
śniegu i potężnej zawiei ledwo trafiliśmy do schroniska. Na drugi dzień warunki
śnieżne spowodowały rezygnację z dalszego wejścia, odłożyliśmy Glocknera na
lepszą pogodę…. Rok 2001 przyniósł kolejną ważną wyprawę, tym razem Trzy
Czterotysięczniki w tym Mont Blanc. Założony plan wykonaliśmy w 100 %, dzięki
pogodzie i naszej determinacji. Zaczęliśmy od Włoch, biwakując w dolinie pod Matterhornem,
skąd weszliśmy na Gran Someta, 3166 m. a po przeniesieniu się do schr. Teodulo
na nasz pierwszy wspólny czterotysięcznik, Breithorn -4165 m. Matterhorn
prezentował się wspaniale i kusił, choć czuliśmy się „za ciency” by spróbować.
Gran Paradiso 4061 m. w parku narodowym o tej samej nazwie był naszym drugim
czterotysięcznikiem, aż przyszedł czas na Mont Blanc. Pochodziliśmy koło
Courmayer we Wloszech, i wokół Chamonix po francuskiej i ruszyliśmy przez Tete
Rousse,” Kuluar Śmierci”, grań Gouter ( noclegi w namiocie, cudowne widoki i
miły delikatny mrozik)na szczyt Europy, 15 sierpnia 2001. Nie obyło się bez
małych przygód, ale w dobrym czasie i kondycji weszliśmy, a co ważniejsze,
bezpiecznie zeszliśmy z tego wielkiego i wymagającego wysiłku szczytu Białej
Góry. Imieniny Jacka, 18 sierpnia obchodziliśmy nad wodospadami renu w
Schaffhausen. Szczęśliwi z tak udanego wyjazdu. Kolejnym progiem była dla Jacka
bariera 5000 m. Na proponowany trekking w Nepalu Jacek niezbyt się szykował-
wolał zdobywać szczyty niż wędrować przez doliny i przełęcze, choćby i wysokie.
No więc – Kaukaz. Celem naszym był Elbrus. Latem 2003 r. we wzmocnionym
składzie, wraz z przyjacielem Jacka od dzieciństwa, Marcinem Gabką wyruszyliśmy
pociągiem na wschód. Przeszkody paszportowe o mało nie zawróciły nas z granicy
w okolicach Ługańska, ale jakoś dotarliśmy pod Elbrus i rozpoczęliśmy
działanie. Rozgrzewka na Czegecie, szaszłyczki i ruszamy w górę. Nocleg w
namiotach przy „beczkach” i podejście w rejon spalonego Schroniska Jedenastu,
już wśród śniegów lodowca Elbrusu na 4200 m. Dziś stoi tam nowoczesne
schronisko, ale w 2003 spaliśmy w ruinach dawnego Prijutu. Aklimatyzacyjnie
poszliśmy do Skał Pastuchowa na 4600 m. Pięć dni oczekiwania na pogodę,
wieczorne rozpogodzenia i widoki plus nadzieja, nocne wichury i zamiecie
uniemożliwiły tak nam jak i całej setce oczekujących na pogodę wspinaczy
wejście na szczyt. Podobno samego R.Messnera pogoda tu niegdyś zatrzymała.
Zeszliśmy w dół do doliny. Ja z powodu ograniczonego czasu a chyba i
cierpliwości powróciłem do Polski zaś koledzy przypuścili drugi szturm. Pogoda
się trochę poprawiła, i Jacek z Marcinem Gąbką dotarli wysoko, bo aż do
przełęczy między wierzchołkami Elbrusa 5415m. Zdobył Jacek swe upragnione 5000
m. i to z dobrą nakładką. Wierzchołka wprawdzie nie udało się osiągnąć, ale
wyprawę uznaliśmy za udaną, zastanawiając się, czy jeszcze tam wrócimy.
Można
spytać, dlaczego szczegółowo opisuję nasze wyprawy, góry, trasy. Przez 25 lat
byliśmy nie tylko przyjaciółmi, ale głównymi partnerami górskimi. Chciałbym
uchronić od niepamięci te chwile, ten wysiłek, trud Jacka włożony w
realizowanie swojej życiowej pasji, gdyż miałem zaszczyt być jego
współuczestnikiem i opisując go mam zamiar przypomnieć i przybliżyć Czytelnikom
postać Jacka Janca i jego osiągnięcia górskie. Słowo mówione przemija, a w
epoce cyfrowej treść pisana ma szansę długowieczności. I w ten, między innymi
sposób, pamięć o Jacku, dobrym człowieku, miłośniku gór będzie trwać.
Poza Alpami i
Kaukazem wędrowaliśmy z Jackiem po innych górach. W ramach Korony Europy
weszliśmy nawet na malutki Kekesz, 1014 m. najwyższe wzniesienie Węgier, a
planowaliśmy wejście na wiele innych gór. Dwukrotnie wyprawiliśmy się, już po
2010 roku w Karpaty Rumuńskie. Pierwszy raz w Fogarasze, z zamiarem wejścia na
Moldoveanu. Obydwaj jednak nie mieliśmy dobrej kondycji i „ odpuściliśmy” ten
szczyt , wchodząc na kilka punktów w grani głównej, pow.2000m., wędrując po
dwóch długich dolinach i ciesząc się po prostu górami i pogaduszkami. Drugi
wyjazd rumuński był bardziej udany, pojechaliśmy w północną część kraju, w tzw.
Alpy Rodniańskie, gdzie weszliśmy na ich kulminację, Pietrosul Rodnei 2303 m. a
później przejechawszy do pięknej rusińskiej doliny marmaroskiej weszliśmy na
najwyższy szczyt Gór Marmaroskich, Farcaul 1961 m. Było jeszcze kilka wspólnych
wyjazdów w tatry, m.in. byliśmy na Młynarzu, Kołowym Szczycie i wielu
tatrzańskich szlakach. Chodziliśmy tez trochę po Beskidach. Jacek lubił jeździć
do Żdziaru, miał tam zaprzyjaźniona rodzinę słowacko –polską, nocował u nich,
czasem ze mną, i wędrował wspólnie z rączą słowaczką po szlakach tatrzańskich.Tu
anegdota. Pamiętam taką wędrówkę we trójkę w stronę Młynarza ; dziewczyna
mknęła pół-biegiem, za nią w identycznym zdumiewającym tempie Jacek, a ja…
wlokłem się z tyłu. Nie wiem, kto był bardziej zdumiony, czy Jacek moją słabą
formą, czy ja jego stalowym tempem… Może porzucenie przez Jacka zgubnego nałogu
palenia tak zadziałało, a może obecność tej jakże atrakcyjnej Jackowej koleżanki
Słowaczki? Imienia zapomniałem. A jeśli przy anegdotach, a tych zebrałoby się
wiele, to wspomnę, jak to w pośpiechu wyruszyliśmy w Fogarasze. Nocleg na
Słowacji, granica rumuńska przy Satu Mare, papiery przygotować, bo to poza
Schengen, a tu…ojej, dokumenty samochodu zostały w Lublinie! Cud, sprawdzili
tylko dowody, a drugi cud, przy wykupywaniu opłaty za drogi rumuńskie nie
kazali pokazać dowodu rejestracyjnego…. Pod bułgarską granicę bez prawka,
dowodu rejestracyjnego i ubezpieczenia OC. Miał się Jacek ze mną, miał. Nie
zawsze wszystko uszło na sucho. Po pięknym wyjeździe alpejskim i odpoczynku w
Puli dzień powrotu do domu, ale mój sfatygowany Ford Scorpio zaczął, za
przeproszeniem rzygać olejem przez dziurę wybita przez łańcuch rozrządu.
Naprawa w Rijece- za drogo, walimy do Polski. Co 100 km litr dolewki,
austriacka autostrada, przejście do Słowacji Berg ( jeszcze przed akcesją do
UE) i srubudududu… Czuję, że to koniec. Pojechaliśmy. Jacek nieśmiało pyta;
może popchniemy. Popchnęliśmy, jasne, że nie zapalił, rozwalony silnik.. 500 m
do strażnicy słowackiej. Zawracać! Wrzeszczy Słowak. Pod górę ? Pchać?
Uprosiliśmy wpuszczenie, ale pod warunkiem wezwania lawety. Dalszą część
podróży z Bratysławy do Lublina i Warszawy odbyliśmy pociągiem… A Scorpio wrócił
na lawecie do domu po dwóch tygodniach. No miał się Jacek ze mną.
Nie w każdym
roku wędrowaliśmy z Jackiem. Gdy pogarszało się zdrowie Mamy Jacka, odkładał
wszystko na bok i zajmował się Nią, był przy Niej. Z kolei, gdy zachorowała
moja ś.p. żona, i walczyliśmy z chorobą, to ja nie mogłem wędrować po górach.
Słowacja i Beskidy 2018 roku były, jak wspomniałem wcześniej naszym ostatnim
wspólnym wyjazdem z Jackiem. Ogromna szkoda, Jacku, że nie powędrujemy razem.
A może kiedyś, na innym świecie? Mieliśmy wiele planów. Myśleliśmy o bułgarskim
Pirinie, skandynawskich Kebnekaise i Galdhoppingen, o Pirenejach i Picos de
Europa. Jeśli gdzieś tam jeszcze dotrę, Jacek duchowo będzie ze mną i właśnie jemu,
jego pamięci poświęcę przyszłe, być może wejścia na te szczyty.
Żegnaj Jacku, mój
Przyjacielu, spoczywaj w pokoju, nich Ci do snu szumią tatrzańskie smreki i
alpejskie modrzewie, niech Ci szumi nasz strumyk koło kempingu w Hinterbichlu.
Cześć Twojej pamięci.
Marcin Przech,
przyjaciel Jacka
Lublin, 18 sierpnia
2020